Przez ostatni rok sporo czasu spędziłam poza Chile. Przez kilkanaście dobrych tygodni byłam w Kanadzie, potem ponad dwa miesiące w Polsce, 3 tygodnie w Amazonii. Poza tym, że miałam ciekawą okazję polawirować pomiędzy trzema kontynentami i przyglądać się różnicom kulturowym między Europą, Ameryką Południową i Północną, to miałam okazję przekonać się czego mi brak, kiedy jestem poza Chile przez dłuższy czas.
W ramach ścierania kurzu z mojego bloga, postanowiłam napisać szybki post o 10 chilijskich rzeczach za którymi tęsknie, kiedy mnie tam nie ma. Pomijam tu przyjaciół czy chilijską rodzinę, skupiając się raczej na rzeczach czy zjawiskach. Tym samym powstanie zapewne lista tego co w Chile bardzo lubię. Ok, zaczynamy!
ZA CZYM TĘSKNIĘ Z CHILE:
1. Góry na horyzoncie
Przyzwyczaiłam się, że gdziekolwiek nie jestem widzę kordylierę. Daleko, blisko, za smogiem, pomiędzy budynkami, z mojego balkonu, z autobusu. W zimie góry ośnieżone, latem wysuszone słońcem, różowe w świetle zachodzącego słońca. Na północy, na południu, w centrum kraju. Nie trzeba jechać do Patagonii czy na narty, zawsze są w zasięgu wzroku. Piękne, dumne, majestatyczne.
Pamiętam jak po kilku dniach w Toronto, kiedy szliśmy sobie z Claudiem poza centrum miasta, nagle stanęłam i zapytałam go czy też „coś mu tu nie pasuje” i czy czuje się jakoś nieswojo. Przytaknął. „A wiesz dlaczego? Bo ja już wiem!” – wyrzuciłam z siebie w emocjach. „Nie ma gór! Wszędzie jest tak płasko!” – wykrzyknęłam, na co on przyznał mi świętą rację, mówiąc „Uff to jest to! O kilku dni rozmyślam co mnie tak uwiera”.
Kiedy odwiedzam Polskę i jadę gdzieś samochodem czy autousem międzymiastowym mam podobne odczucie. Ładne te nasze łąki i pastwiska, ale na horyzoncie czegoś brak.
Tutaj znajdziecie nieco zdjęć Santiago z górami w tle: SANTIAGO Z GÓRY [GALERIA].
2. Awokado, które ma smak
Co tu dużo mówić, chilijskie awokado jest najlepsze na świecie i rozsmarowuje się jak masło. Kropka!
A jeśli macie w domu choć jedno to możecie spróbować zrobić chilijskiego, np. hot doga z awokado (przepis tutaj) albo „palta reina”, czyli awokado z tuńczykiem (przepis tu).
3. Soki naturalne na wyciągnięcie ręki
Ten punkt pasuje właściwie do niemalże wszystkich latynoskich krajów, ale przypnę go do moich chilijskich tęsknot, gdyż to właśnie w Chile picie świeżo wyciskanych soków naturalnych stało się moją codziennością. Jeśli nie robię ich rano w domu sama to kupuję za grosze na ulicy. I tej właśnie dostępności „na każdym rogu” naturalnego soku „za złotówkę” (czyli w Chile za 1.000 pesos, ok. 5,5 zł) bardzo mi brak poza Ameryką Południową. Tak jest przynajmniej w wielu dzielnicach Santiago. Jeśli nie ma na pobliskim roku knajpy z sokami to na pewno w zasięgu kilku przecznic będziesz mijać budkę na ulicy czy wózek na kółkach, gdzie sympatyczny Pan czy Pani wyciśnie Ci na Twoich oczach pomarańcze czy grejpfruty lub poratuje sokiem malinowym. Pycha! Tylko koniecznie bez dodatku cukru.
Swoją drogą tęsknię też za wyprawami na La Vega, wielki rynek warzyw i owoców w Santiago. Najtańsze i najsmaczniejsze znajdziecie właśnie tam. Kanadyjskie owoce bez smaku pakowane w plastikowe pudełka mają z nimi wiele wspólnego, choć polskie maliny są równie pyszne 🙂
4. Sprzedaż uliczna
Jakie to wygodne, idziesz chilijską ulicą i możesz na niej – za grosze – kupić właściwie wszystko. Grzebienie, nożyczki, skarpetki, spinki do włosów, kapelusze, okulary, słodycze, a nawet ubrania, radia czy małe sprzęty do kuchni. Do wyboru do koloru. Często to oczywiście „chińszczyzna”, ale często również te same produkty, jakie są w sklepie obok, tyle że kilka razy tańsze i od ręki.
Pamiętam jak w Warszawie musiałam sobie kupić czarne skarpetki, a zatrzymywałam się na Białołęce. Jaka to była wyprawa – najpierw do centrum (autobus, tramwaj), potem do jakiegoś centrum handlowego, potem do „sklepu ze skarpetkami”, i w końcu czekało mnie jeszcze stanie w kolejce do kasy i powrót do domu taką samą trasą. Zeszło mi się chyba ze dwie godziny. A w Santiago, hyc hyc, idę po ulicy i już mam. Przynajmniej w centrum, bo to moja „dzielnia” 🙂 Człowiek się do tego przyzwyczaja.
Niezależnie od tego, że wielu sprzedawców ulicznych robi to nielegalnie, że można dyskutować o sytuacji ekonomicznej różnych klas społecznych i stwierdzić, iż to wcale nie takie fajne, że ludzie muszą sprzedawać chusteczki higieniczne na ulicy, to człowiek – użytkownik – kupujący po prostu się do tej dostępności przyzwyczaja. Ja kupuję też u takich osób na ulicy również dlatego, że wolę zostawić te kilka złotych im, niż sieciowym sklepom. Ja mam taniej i „na miejscu”, a oni mają za co kupić jedzenie.
5. Wybór win w każdym supermarkecie
Chile ma około 300 producentów wina. Wino jest też integralną częścią kultury, więc to nic zaskakującego, że półki z tym alkoholem w supermarkecie zdają się nie mieć końca. Do wyboru do koloru. Za każdy razem można kupić i spróbować inne, by wyrabiać sobie gust i preferencje. Chilijskie wina słynne są z tego, że właściwie w każdy przedziale cenowym można znaleźć coś smacznego. Nie trzeba wydawać za wiele, by kupić dobre, a nawet wyśmienite czerwone czy białe. To właśnie ten stosunek ceny i jakości jest czymś do czego po latach się bardzo przyzwyczaiłam. I do tego, że chilijskie wino raczej mnie nie zawiedzie. Dlatego kiedy jestem za granicą i muszę przynieść coś kiedy idę w gości, szukam wina stąd. Tyle, że ich wybór za granicą jest mniejszy i zaczynam tęsknić za tymi kilometrowymi półkami z Santiago 🙂
Więcej o winach znajdziecie m.in. w tych wpisach: Chilijczycy mają wino we krwi TUTAJ i Rowerem po winiarni TUTAJ.
6. Pisco sour w karcie
foto: professorcoctail.com
To jeden z moich ulubionych drinków, a na pewny ulubiony w Chile. Dla tych, którzy nie wiedzą to mieszanka alkoholu o nazwie pisco (czy jest chilijski czy peruwiański to dyskusja na wiele godzin i może sę zakończyć rękoczynami), cytryny, lodu i białka kurzego plus kilku kropel gorzkiego syropu angostura. Drink jest niezwykle orzeźwiający (o ile nie przesłodzony) i idealny na letnie popołudnie (powótrzę, o ile nie przesłodzony). Uwielbiam wersje owocowe, przede wszystkim z malinami czy mango, jak również wariację imbirową i z miętą. W chilijskim menu zawsze znajdzie się pisco sour, zazwyczaj właśnie w wielu smakach, i właśnie tego wyboru w karcie mi brakuje kiedy podróżuję. Kiedy nie ma pisco sour, a wino jest drogie pozostaje tylko zamówić wodę! 🙂
Jeśli macie pisco w domu to pisco sour można zrobić sobie samemu. Przepis postaram się wrzucić niebawem i to z pierwszej ręki, bo od wujka Claudio, który zawsze przygotowuje pyszny dzbanek tego trunku na imprezy rodzinne. Ma idealne proporcje!
7. Świeże ryby
foto: romasantarestaurant.cl
Tu zależy gdzie jadę. W Peru (dla przykładu) to nie problem, ale w Polsce już tak. Przyzwyczaiłam się do tego, że ryby na czele z łososiem na stałe zagościły w moim menu. I to nie filety, które rozbabdziają się na patelni, kiedy próbujesz usmażyć te mintaje czy morszczuki, ale świeże dopiero co złowione ryby. W Chile jem je nawet 5 razy w tygodniu. Jeśli nie w domu to na mieście czy to na obiad czy na kolację, bo właściwie zawsze w menu dnia będzie ryba, często w tej samej cenie co kurczak. I tego mi właśnie brak. Nie przepadam za owocami morza, ale krewetki owszem chętnie, a małże zapiekane w parmezanie i białym winie na przystawkę jak najbardziej. W Polsce tęsknie za świeżymi rybami na wyciągnięcie ręki, bo oczywiście dobre ryby i w Polsce są. Tylko trzeba trochę bardziej poszukać albo trochę więcej zapłacić.
8. Suche lato
Kiedy przeprowadziłam się do Chile prawie 10 lat temu chilijskie lato było dla mnie koszmarem. Temperatury sięgające w Santiago 37-38 stopni, do tego niezwykle suche powietrze i duże nasłonecznienie. Cierpiałam, a wraz ze mną moja biedna polska, biała karnacja i wrażliwa na słońce skóra. Nie przypuszczałam wtedy, że jeszcze za tym mordorem zatęsknię. Po latach jednak okazało się, że organizm się przyzwyczaja, zaczęłam kupować lepsze (chodzi o dobór materiały na upały) i bardziej przewiewne ubrania, a kiedy temperatura spadła któregoś dnia do 31 stopni, a ja ustałam w cieniu i zawiał wiatr, nie uwierzycie, ale wyskoczyła mi gęsia skórka i zarzuciłam sobie na ramiona sweterek… To prawdziwa historia! Aż sama się z siebie śmiałam na ulicy.
Niezwykle wilgotne i burzowe lato w Toronto, nasze polskie wakacje, które coraz bardziej przypominają tropiki dają mi się teraz we znaki. Z dwojga złego wolę jednak suche powietrze i wyższe temperatury niż wdychanie wody i włosy na pudla. Tropikalną pogodę chętnie znoszę jedynie w Amazonii 🙂
9. Wstrząsy i trzęsienia
foto: sincedutch.wordpress.com
Tak tak, można za tym zatęsknić. Dziwnie jest kiedy ziemia się nic a nic nie trzęsie, kiedy nie zgadujesz i nie sprawdzasz ile to było w skali Richtera i kiedy to nie jest nawet temat w rozmowach. Ludzie nie opowiadają swoich śmiesznych, strasznych albo zadziwiających historii z serii „co robilem w 2010” i nikt nie pyta gdzie wtedy byłaś Ty. Czegoś brak.
Przy okazji, co robić w trakcie trzesienia ziemi? Przeczytaj w tym poście.
11. Język hiszpański/chilijski
Przez ostatnie 10 lat funkcjonowałam posługując się głównie językiem hiszpańskim. Do tego jego chilijską odmianą, którą bardzo lubię. Choć mój angielski jest płynny, a polski jest językiem ojczystym, więc władam nim – mam nadzieję – całkiem sprawnie ;), to po jakimś czasie brak mi wyrażania myśli właśnie „po chilijsku”. Poza melodyjnością tego języka, lubię w nim tempo (jak karabin maszynowy), kreatywność („to piwo jest zimne jak tyłek pingwina”), chilenismos i słowa wytrychy, które mogą znaczyć tysiąc rzeczy na raz, więc często się przydają i zaoszczędzają czas zbędnego wyjaśniania (choćby takie „hueon”).
Jeśli nie rozumiecie co znaczy „me estai huevando wn”, to o chilijskiej odmianie hiszpańskiego pisałam m.in. TU 🙂
Dokładnie takie same mieliśmy przemyślenia ostatnio, kiedy po prawie trzech latach mieszkania w Islandii, polecieliśmy wreszcie na takie typowe wakacje. Spędziliśmy miesiąc poza domem i pomimo tego że było fajnie, to jednak czegoś nam brakowało. W sumie to był pierwszy raz, kiedy tak naprawdę i też tak szybko zatęskniliśmy za domem. Tęskniliśmy podobnie jak Ty – za górami!!! – i oczywiście za innymi różnymi rzeczami. Tęskniliśmy przede wszystkim za ciszą, spokojem, przestrzenią, powietrzem, białymi nocami, krajobrazami i ogólnie za islandzkim lifestylem. Podsumować możemy to tak: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! 😀
Ile jesteście w stanie wytrzymać teraz w dużej metropolii? Wyobrażam sobie, że po kilku dnichach jest przytłaczająca po tych islandzkich przestrzeniach 🙂
Chile leży w kręgu naszych zainteresowań od dawna, więc trafiłaś z tym wpisem idealnie. Co do mieszkania dłużej w jakimś kraju, to ja raczej wybywam do nich tylko na chwilę. Tydzień do miesiąca. Renia przez ponad 6 miesięcy mieszkała w Wietnamie, nie były to wakacje, a pomoc miejscowej ludności i zżyła się z tymi ludźmi. Teraz chcemy tam wrócić już oboje.
Oj tak, ludzie potrafią nas do danego kraju na wieki zachęcić albo mocno zniechęcić. Wietnam wciąż przede mną, ale wierzę, że to może być ten pierwszh przypadek.
Oglądając Twoje wpisy mam wrażenie, że Chile będzie pierwszym krajem, który odwiedzę w Ameryce Południowej, jak tylko tam keidyś dotrę 🙂
I to jest bardzo dobry plan! 😃
Też najczęściej tęsknię za górami (polskimi Beskidami i tymi kaledońskimi z wioski, w której spędziłam niemal rok na badaniach terenowych) i za jedzeniem 😀 Ciekawy ten drink pisco – jeszcze nigdy nie miałam okazji go spróbować, ale wierzę, że smakuje pysznie! 🙂
Jest pyszny! Ostatnio często robimy go w domu 🙂 Pisco można kupić w Polsce, jakby co 🙂
Nie wiem czy akurat wstrząsów i trzęsień by mi brakowało jakoś specjalnie ;-))
Ale z tymi górami – nawet nie tyle na horyzoncie, co dookoła, oj bardzo by mi brakowało, to zgadzam się totalnie.
Myślę też, że właśnie jak jakieś miejsce tak sobie ukochamy w serduszku to zawsze będziemy tęsknić jednak do większości aspektów tego miejsca :-))
Z tymi wstrząsami (zwłaszcza lekkimi) to dziwna sprawa. To oczywiście brzmi dość szaleńczo, ale naprawdę czegoś brak jak ich nie ma w codzienności 🙂 Samo Chilijczycy mówią, że trudno to zrozumieć jak nie jest się z Chile. Coś jest na rzeczy 🙂
Chile w Twoich wpisach jest magiczne. Podziwiam talent pisarski.
Bardzo dziękuję, Rafale. Jak miło to przeczytać 🙂
Równo rok temu leciałem do Chile na zaćmienie Słońca. Santiago mnie nie urzekło. Może dlatego, że pochodzę z wioski i duże metropolie nie są dla mnie. Zgodzę się, że można wszędzie kupić wszystko za grosze i negocjować ceny ale nie czułem się w takich miejscach bezpiecznie. Odnosiłem wrażenie, sztucznego tłumu. Koledze ktoś rozpiął plecak. Za to pustynia atacama i przelot wzdłuż Andów niezapomniane! San Pedro, ciemne niebo no i samo zaćmienie…. To było coś niezwykłego. Najbardziej urzeka mnie natura Chile. W ogóle to całkowicie inne miejsce niż gdziekolwiek na świecie. Nie sądziłem, że atacama może być tak piękna i kolorowa. Cieszę się, że byłem tam ich zimą, która była ciepła, w sam raz. A te świeże soki… Pycha