Zatańczyć tango w Bueno Aires, sambę w Rio de Janeiro i salsę na Kubie – taki był zarys mojego planu marzeń do spełnienia, kiedy dokładnie 7 lat temu – w Dzień Dziecka – wsiadałam w samolot z Warszawy do Santiago de Chile. Moja wielka, czarna walizka wypchana była po brzegi miłością do muzyki latynoamerykańskiej, marzeniami o dalekich podróżach oraz niezrozumiała dla niektórych chęcią zmian i poznania świata. Po drugiej stronie oceanu zostawiłam rodzinę, przyjaciół, fajną pracę w radiu. Zaryzykowałam. I wiecie co? Nigdy, ani razu, nie żałowałam tej decyzji.
Przez te 7 lat spełniłam tonę podróżniczych marzeń poza tymi o tańczeniu w przeróżnych zakątkach świata. Zwiedziłam osiem krajów latynoamerykańskiego kontynentu, kilka innych rozsianych po świecie, Chile zjeżdziłam wzdłuż i wszesz (bardziej wzdłuż) 🙂 Nauczyłam się hiszpańskiego, skończyłam studia z muzyki latynoamerykańskiej w Santiago, poznałam wspaniałych ludzi, kilkoro przyjaciół, no i – last but not least – znalazłam miłość. Klaudiusz stworzył mi w Chile dom i okazał się świetnym kandydatem na męża. Mam za sobą kilka zawodowych wyzwań, jako dziennikarz, przewodnik i samozwańczy nauczyciel języka polskiego, a nawet jako sprzedawca w eksluzywnym sklepie z garniturami. Od kilku lat pracuję jednak dla Polskiego Radia jako latynoski korespondent, a na horyzoncie kolejnych planów i marzeń pojawiła się książka do napisania.
Czy zawsze było łatwo? Nie. I nadal nie zawsze jest. Ale to zapewne temat na inny post z serii „emigracja – cienie i blaski”. Dzisiaj jednak będzie to spontaniczny wpis pełen emocji, szczęścia i niezapomnianych chwil. Post o 7 najpiękniejszych podróżniczych momentach moich ostatnich 7 lat. Zupełnie niechronologicznie.
7 LAT – 7 CHWIL
Buszowanie po Amazonii (Ekwador)
Amazonia zawsze jawiła się w mojej głowie jako miejsce dla wielkich podróżników, którzy spędzają w niej 4 miesiące, śpią we własnoręcznie zbudowanych szałasach, żywią się tym co upolują i trafiają do wiosek ludności rdzennej w jakiś mrożących krew w żyłach okolicznościach (potem oczywiście wszyscy zostają przyjaciółmi). Ja spędziłam w Amazonii tydzień, pojechałam tam z lokalnych biurem podróży i z lokalnym przewodnikiem, spałam co prawda w chatce bez okien, ale w łóżku z moskieterą, gotowałam z naszą przewodniczką posiłki, karmiłam krokodyle, łowiłam piranie, ale nie musiałam jednak polować na zwierzynę, bo inaczej umrę z głodu. Nie czuję się wielkim odkrywcą, co tydzień do przeróżnych zakątków Amazonii przyjeżdżają setki turystów. W pewnym sensie jest ona na wyciągnięcie ręki, wystarczy bardzo chcieć i trochę zapłacić. Tak sobie myślałam. Z jednej strony.
Z drugiej strony bez wątpienia czuję się szczęściarą. Mieliśmy – ja i Klaudiusz – wspaniałą przewodniczkę Mirtę, która urodziła się i całe życie mieszkała w tej części ekwadorskiej dżungli. Znała ją jak własną kieszeń, tak jak ja czy Ty znamy swój dom i zawartość spiżarni. Jedne z najbardziej fascynujących chwil mojego życia zawdzięczam właśnie jej. Mirta zabierała nas na długie dzienne spacery, podczas których pokazywała ślady zwierząt, typowe drzewa i kwiaty, opowiadała o każdym z nich, mówiąc do czego służą jej ich liście, kora, gałęzie czy żywica. Wypytywałam ją o dzień jak co dzień w dżungli, o jej dzieci, o jej życie. Zabrała nas też do domu swoje siostry, a potem poznałyśmy jej trzy piękne córki. Rano pływaliśmy canopy obserwując jak pięknie budzi się dżungla, wieczorem chodziliśmy z latarkami oglądać wszelkie insekty i nocne zwierzaki, w nocy siedzieliśmy przy ognisku i pletliśmy biżuterię z tego co przynieśliśmy z lasu.
Ten tydzień w Amazonii to zdecydowanie jedna z najpięknieszych chwil z moim zyciu. I nieważne, że czasem koło łóżka chodziła sobie tarantula, a na ścianie spała sobie nieatrakcyjna jaszczurka. Było warto.
Zgubienie horyzontu na Uyuni (Boliwia)
Jezioro solne Salar de Uyuni to jedno z najpięknieszych miejsc, jakie widziałam w życiu. Cały boliwijski płaskowyż Antiplano zapiera dech w piersiach i jesli lubicie naturę i miejsca nie z tej ziemi, które jednak są jeszcze na tej Ziemii, koniecznie dopiszcie je do listy miejsc do odwiedzenia. Jezioro ma imponującą powierzchnię ponad 10 000 km². W porze deszczowej, od grudnia do marca, pokryte jest cieniutką warstwą krystalicznie czystej wody, co sprawia, że tafla przypomina niekończące się lustro, w którym odbija się błękitne niebo i białe chmury. Stojąc po kostki w wodzie i patrząc przed siebie mamy przed oczami ścianę chmur i przez chwilę można zgubić horyzont. Aż do momentu, kiedy hen hen daleko zobaczymy inny jeep 4×4, w którym podobnie jak my, turyści z całego świata siedzą równie oczarowani.
Na Salar de Uyuni można się dostać z miasteczka Uyuni w Boliwii. Można tam wypożyczyć auto albo tour jeepem z kierowcą. Na Uyuni można się też dostać z chilijskiego miasteczka San Pedro de Atacama. Jeśli tylko macie 3 dni, będac na Atakamie, naprawdę warto.
Więcej zdjęć z Uyuni znajdziecie w poście z GALERIA SALAR DE UYUNI.
„Piknik” na Huayna Picchu (Peru)
O Machu Picchu w Peru napisano już miliony słów. Przepiękne położenie miasta Inków, jego architektoniczny geniusz, wpływy astrologii i wierzeń, w końcu przebogata historia całej cywilizacji robią wrażenie, nie ma bata. Myślę jednak, że gdyby nie wejście na pobliską górę Huayna Picchu i spojrzenie na dolinę, i Machu Picchu z góry i z oddali moje odczucia byłyby znacznie mniej intensywne. To właśnie wspięcie się na szczyt stromej góry, pokonanie wąskich, wysokich schodów wyrzęźbionych w skale dla wysokich i wysportowanych Inków, i spojrzenie na horyzont z wysokości ponad 2700 metrów n.p.m. zaparło mi dech w piersiach. Byliśmy też z Klaudiuszem szczęściarzami. Dokładnie wtedy kiedy nasze stopy dotarły na sam szczyt, a nasze oczy zobaczyły, że Machu Pichu skrywa się niestety za grubymi chmurami i właściwie nic nie widać, zaczęło się przejaśniać. Usiedliśmy sobie wtedy na skraju góry, gdzie nie było nikogo i czekaliśmy. Wyciągnęliśmy kanapki, wodę i herbatę, i cierpliwie czekaliśmy aż miasto ukaże nam się w pełnej krasie. Powiem szczerze, widok był tak piękny, a satysfakcja tak ogromna, że nie chciało nam się schodzić i zwiedzać Machu Picchu 🙂 Trzeba było jednak w pewnym momencie zejść, bo na wysokie, ale strome Huayna Picchu wchodzili już turyści popołudniowi.
Na Huyana Pichhu bowiem codziennie może wejść tylko 400 osób, 200 o 8:00 rano i 200 bodajże o 13:00. Kupując bilety na Machu Picchu warto dopłacić i rozszerzyć sobie wizytę. My czekaliśmy w Aguas Caliente dwa dni, bo nie było już miejsc na Hayna Picchu. Uparłam się jednak, że chcę tam wejść i że chce czekać, na co Klaudiusz oczywiście wywrócił oczami („ta to nigdy nie odpuszcza”), a potem się poddał („taką ją pokochałem”). Rezultat jest taki, że to był najpiękniejszy „piknik” mojego życia. Klaudiusz też był wniebowzięty 🙂
Inna chwila, która zapadła mi w pamięci w Peru to lot awionetką nad liniami Nazca. Zobaczcie GALERIA NAZCA.
Rodzinne ognisko na Wyspie Wielkanocnej (Chile)
Tym razem czuję się ogromną szczęściarą. Nie tylko dlatego, że dotarłam na najbardziej odizolowaną od lądu wyspę świata, przechadzałam się wśród Moai niemalże na osobności i chłonęłam magię wyspy niczym gąbka wodę, a płatki owsiane mleko (właśnie jestem po śniadaniu:). Nie to jednak było w tym wszystkim najwspanialsze. Miałam przywilej i przyjemność spędzić ten majowy tydzień, mieszkając z rodziną Rapa Nui, która przyjęła nas po przyjacielsku, a potem wręcz jak część swojej rodziny. Klaudiusz, nauczyciel angielskiego na jednym z uniwersytetów, miał swego wśród uczniów studenta z Rapa Nui. A że jest on nauczycielem, którego wszyscy kochają, …. jak tylko dowiedział się, że „żona profe Claudio” kupiła bilety na Wyspę Wielkanocną skontaktował nas z jego rodziną i tym sposobem zatrzymaliśmy się u nich. Dało nam to bezcenną okazję nie tylko na zwiedzanie kultowych miejsc wyspy, ale współuczestniczenia w życiu rodzinnym, poznaniu całego klanu, gotowaniu i jedzeniu z nimi posiłków, bawieniu się z ich dziećmi. Ba – w niedzielne popołudnie wszyscy razem łowiliśmy ryby na kolację (systemem lokalnym, na puszkę i żyłkę 🙂 ). Pod wieczór, kiedy rozpaliliśmy już ognisko zszedł się cały klan (jakieś 25 osób), ja plotkowałam z kobietami w kuchni przygotowując danie o wdzięcznej nazwie „ojoj”, a Claudio pił piwo z macho rodziny. Po posiłku ktoś wyciągnął gitarę, ktoś zaczął śpiewać, dziewczyny zaczęły tańczyć podczas gdy za Moai w ich ogródku zachodziło słońce i szumiał ocean. Czułam się szczęściarą.
Podczas tego tygodnia na wyspie odbyłam dzisiątki rozmów, niektóre z nich nagrałam i pojawią się w końcu w formie wywiadu na blogu albo w rodziale książki, która nabiera coraz realniejszych kstzałtów. Poznałam nie tylko blaski, ale i cienie życia na wyspie, problemy mieszkańców, z którymi radzą sobie z uniesioną głową, jak to Rapa Nui.
Trzymajcie kciuki, żebym już niedługo mogła opowiedzieć wam o tym więcej. Póki co podrzucam wpis z informacjami praktycznymi i zdjęciami z wyspy.
Spanie w hamaku na Isla Barú (Kolumbia)
W wielu z najpiękniejszych latynoamerykańskich podróży towarzyszył mi Claudio. Lubimy razem jeździć, mamy podobny styl poznawania miejsc, ale lubię też podróżować sama, czasem wręcz muszę. Tak też było w przypadku kolumbijskiego wybrzeża.
Wyprawa do Cartagena de Indios z założenia miała być inna niż wszystkie. Miałam leżeć na plaży z piaskiem o kolorze mąki, kąpać się w turkusowej wodzie i jeść tropikalne owoce. Tylko tyle. Przez dwa tygodnie. To zupełnie nie mój styl podróżowania, na plaży bez ruchu wytrzymam góra 2-3 dni, potem mnie już niesie. Tym razem jednak miałam po prostu odpocząć, zwolnić, pomyśleć o życiu, sobie, podarować sobie czas na „nicnierobienie” („czy będę umiała?”) Była to też moja prywatna próba samodzielności, kiedy zupełnie sama ruszyłam z plecakiem do kraju, którego jeszcze nie znałam, z dobrym hiszpańskim („ale czy wystaczającym?”) i bez większego planu działania jak „pozwiedzać kolonialną Cartagenę i okoliczne karaibskie wyspy”. Odpocząć. Jak to zwykle bywa kiedy podróżujesz solo, okazało się, że niemalże nigdy podczas tej wyprawy nie byłam sama. Poznałam mnóstwo osób, i Kolumbijczyków i turystów, a nasze rozmowy otwierały mi drogę do nowych miejsc i pomysłów. Sposób podróżowania, kiedy to nie masz absolutnie nic do zrobienia i zobaczenia (bo nie masz listy miejsc, muzeów i zabytków, które chcesz odwiedzić) okazał się ciekawą alternatywą. Nie na każdą podróż, ale wtedy, na Karaibach, idealną.
Zawsze marzyłam o domku nad oceanem, tak by rano budził mnie szum fal. Na Isla Barú było jeszcze lepiej. Spałam tam dwie noce w hamaku rozwieszonym między dwoma palami kilkanaście metrów od oceanu. Do snu kołysały mnie fale, a rano budziło słońce na twarzy. Nie musiałam nigdzie jechać, nie miałam biletu na kolejny autobus. Mogłam zostać ile chce. I tak też zostałam na Isla Barú, gdzie miałam być 3 godziny i odpłynąć powrotnym statkiem, a zostałam trzy dni, bo mi się tam po prostu spodobało. Piękne mam wspomnienia z tych dni.
Słuchanie oddechu lodowca Perito Moreno
Wydaje mi się, że jakkolwiek się na ten widok przygotujesz ten lodowiec zawsze zwali Cię choć trochę z nóg. W sumie Iguazu to tylko wielki wodospad, Uyuni to tylko wielkie czyste jezioro, a Perito Moreno to ogromny kawał lodu. Nie nie nie. Jest moc. Żeby zobaczyć Perito Moreno jechaliśmy prawie osiem godzin małym busikiem z Puerto Natales w Chile po wstaniu o 5 rano, po to by spędzić tam dwie godziny i znowu wracać jakieś osiem godzin… I wiecie co? Warto bez dwóch zdań.
Lodowiec leżący po argentyńskiej stronie Patagonii jest naprawdę imponujący, ma ponad 258 km2 powierzchni i 30 km długości (!). Jest też podobno jedynym lodowcem świata, który nie zmniejsza swojej powierzchni, pomimo tego, że co więksi szcześciarze załapują się na widowiskowe spadanie wielkiego kawałka lodu do wody. My widzieliśmy spadający mały kawałek, a i tak byliśmy pod wrażeniem. Przez całe dwie godziny spaceru przy lodowcu słyszeliśmy jednak jego oddech – jak skrzeczał, przeciągał się, dmuchał i zastygał. Niesamowita moc natury.
Jakieś trzy dni po naszej wizycie argentyńskie i chilijskie media obiegło to video pokazujące jak wielki kawał lodu – tzw. most – spada w wodę:
Na lodowiec marzy mi się wrócić. Dosłownie „na”, bo marzy mi się trekking, jaki organizują tamtejsze biura. Wersja mini zakłada 1,5 godziny, a „big ice” aż 5. Dopisuję to do listy marzeń na następne 7 lat 🙂
Spełnione marzenie w Meksyku
To był najtrudniejszy punkt, bo miejsc w głowie mam jeszcze conajmiej kilka. Wahałam się między chilijską Atakamą, która zachwyciła mnie na tyle, że byłam tam 4 razy, a Torres del Paine na południu kraju. W głowie mam też wspaniałe wspomnienia z trzytygodniowej wyprawy po Kubie, podczas której wypożyczonym samochodem objeździłyśmy wyspę z moją francuską przyjaciółką, i poznaną tam parą spontanicznych Polaków. Ostatecznie wygrał jednak Meksyk.
Meksyk to było moje podróżnicze marzenie od lat, jeszcze zanim zamieszkałam w Ameryce Południowej. Wspaniale było je spełnić, i to zaraz po przeprowadzce na tę stronę oceanu. Chodząc ulicami gigantycznej stolicy i nie czując się nieswojo, wspinając się na Piramidę Słońca w Teotihuacan, czy słuchając koncertu mariachi w małej knajpce w jednym z setek małych, kolorowych miasteczek jak Taxco czy Guanuajuato czułam, że o to mi chodziło z tą przeprowadzką. Mogę i będę odkrywać świat, smakować, próbować, pytać, pisać i opowiadać. Mogę, jeśli tylko chcę, jeśli tylko się zorganizuję, odłożę pieniądze i ustawię priorytety. To kwestia decyzji i determinacji.
Nie wiem czy był jeden szczególny moment w Meksyku, który zwalił mnie z nóg. To chyba raczej całokształt. Początek wielkiej przygody w krajach fascynujących cywilizacji prekolumbijskich, wspaniałej architektury, pięknej pogody, soczystych owoców i uśmiechniętych ludzi. Jednocześnie krajów wielkiej niesprawiedliwości, wyzysku, problemów społeczno-politycznych, środowiskowych i uciśnienia kobiet. Zobaczyłam i poczułam, że na tym kontynencie jest wiele do odkrycia i zbadania. Właściwie podczas każdej z tych siedmiu podróży.
I zostałam. Do dziś.
INNE SUBIEKTYWNE WPISY, KTÓRE MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ:
http://tresvodka.com/2015/02/23/faq-gdzie-warto-sie-wybrac-w-ameryce-lacinskiej/
http://tresvodka.com/2015/06/27/moj-top-5-ulubione-miejsca-w-chile/
Napisałbym, że przeczytałem z zapartym tchem, ale chyba nie czytam tak szybko 😉 Piękne miejsca! Aż chciałoby się wszystkie odwiedzić.
Rozumiem, ja bym chętnie to nich wszystkich wróciła 🙂
Wow, piękne wspomnienia. Chciałabym wybrać te które najbardziej mnie zaciekawiło, ale prawda jest taka, że każde na swój sposób jest ciekawe i niesamowite. I jestem pewna, że po tych 7 latach, mogłabyś opowiedzieć nie 7 historii, ale nawet 77 😉
To prawda 🙂 Trudno było wybrać tylko 7, ale chyba mogę się z tego tylko cieszyć. bo to znaczy, że wrażeń nie brakowało 🙂
Powiem tak, po tym małym wycinku z niecierpliwością czekam na książkę 🙂
Mam nadzieję, że się uda! Walczę z czasem, ale piszę 🙂
Super tekst 🙂 U mnie nie dlugo minie dwa lata i tez niewiem kiedy to ucieklo. To mam nadzieje ze we wpisie po 10 latach bedzie jeszcze wiecej spelnionych marzen 😉
Buziaki
Dzięki Emi 🙂 10 lat brzmi już jak pół życia, ale w sumie niewiele brakuje…. Kiedy to zleciało!? 🙂
Świetny tekst! Bardzo Ci zazdroszczę, bo wymieniłaś wszystkie miejsca, które mi się marzą, ale nie dość, że koszty podróży i brak urlopu psują mi plany to jeszcze trochę strach, bo wszyscy mówią, że niebezpiecznie. Dziś skończyłam czytać książkę Włocha, który podróżował przez Am. Płd przez 6 miesięcy i NIC mu się nie stało, aż do ostatniego dnia podróży w… Kanadzie. Mam nadzieję, że w końcu trafię na drugi koniec świata.
Hej Karolina. Minął rok. Udało się dotrzeć na tę stronę świata? 🙂
Szczęściara! Uwielbiam takich ludzi jak Ty, odważnych i pełnych pasji, którzy porzucili „wygodne życie” i wyruszyli spełniać własne marzenia. Ja nie ma takiej odwagi, a Amerykę Południową zwiedzam ratami 🙂 Najpiękniejsze miejsca jakie do tej pory widziałam w swoim życiu znajdują się właśnie tam. Machu Picchu i Salar powaliły mnie na kolana. Dużo szczęścia życzę! Z całego serca podziwiam i zazdroszczę tego hiszpańskiego- mi idzie nauka jak po grudzie 😉
Dziękuję Anito za miłe słowa. Kiedy z radykalnymi decyzjami nam nie po drodze, zwiedzanie ratami też nie jest złe 🙂 Powodzenia w spełnianiu marzeń!
Wspaniale opisane wspomnienia, ze świetnych miejsc! Przez te 7 lat nazbierałaś niesamowity materiał i niezapomniane opowieści warto było poświecić 7 chwil na zapoznanie się z nimi. 🙂
Dziękuję! <3
Wzruszyłam się i zachwyciłam za jednym zamachem! Same cudowności opisujesz. Meksyk to moje marzenie od lat. Niegdyś nie byłam w Ameryce Pld i tęsknie za tym nieznanym
Dziękuję za ten piękny komentarz <3
To się nazywa prawdziwa pasja. Podziwiam za odwagę i jednocześnie zazdroszczę przeogromnie:) Ja nadal tkwię w korpo i mam nadzieję, że wreszcie przyjdzie czas na podjęcie tak odważnej decyzji. Wspaniałe podróże, inspirujące miejsca i pewnie ogromna satysfakcja. Życzę kolejnych genialnych podróży 🙂
Minął rok, wróciłam do tego tekstu i zastanawiam się czy nadal jesteś w korpo, a może jednak po zastrzyku radykalnych decyzji? 🙂
Wyspa Wielkanocna… mega inspiracja, dopisuję do listy marzeń 😉 No i… KIEDY TA KSIĄŻKA? Super się czytało ten wpis, więc nie mogę się doczekać<3
Za książkę wciąż należy trzymać kciuki, pisze się 🙂 Pozdrowienia!
Świetna relacja i zdjęcia. 🙂
Dziękuję, Mario! Pozdrowienia z końca świata 🙂
7 lat… cudownie. Potwierdzam na widok lodowca Perito Moreno nie da się przygotować… mnie zwalił z nóg całkowicie.
Takie podsumowania uświadamiają nam, ile pięknych rzeczy dzieje się w naszym życiu.
Tych 7 lat w Ameryce Łacińskiej na pewno były i dalej są dla Ciebie niesamowitą przygodą. 🙂
Oj tak, nawet nie wiem kiedy stuknęło już 8:) ale każdy rok przynosi nowe spełnione marzenia, więc przygoda trwa w najlepsze 🙂
Wow! 7 lat to szmat czasu. Wygląda doprawy fascynująco, zwłaszcza jezioro solne, które od zawsze chciałem zobaczyć. Mimo wszystko byłaby to pewnie wizyta czysto turystyczna, bo chyba jestem zbyt przywiązany do naszego kraju, by go po prostu opuścić. Niemniej podziwiam! 🙂
Totalnie piękny wpis! Uwielbiam takie, o pięknych momentach, inspirujące! <3
Keep it going! Trzymam kciuki za spełnianie kolejnych marzeń :-))
Wzruszyłam się czytając ten wpis, zwłaszcza, że ostatnio sama siedzę po uszy we wspomnieniach. Do tego mój 13 letni syn jedzie na szkolną wyprawę do Chile i właśnie na wyspę Wielkanocną i strasznie mu zazdroszczę, bo ja nigdy nie byłam w Ameryce Południowej. Do tego Meksyk od zawsze był moim marzeniem i nie wiem kiedy się uda go spełnić, bo, że się uda to wiem. Przynajmniej czytając ciebie mogę się poczuć jakbym tam już była
Przepiękne lata, przepiękne wspomnienia, przepiękne chwile. Widzę, że nie tylko mnie naszło na małe podsumowanie… Zazdroszczę Ci niesamowicie!!!