To była jedna z tych nocy, kiedy ma się do zrobienia tak dużo, że w końcu nie robi się nic. Zamiast tego spędza się kilka godzin na oglądaniu starych zdjęć, zwłaszcza tych, o których istnieniu się zapomniało. Można nazwać to lenistwem, ale ja wolę powiedzieć „moment refleksji nad życiem” – a przecież wszędzie się mówi o tym, jakie to ważne mieć takowe w szybkim XXI wieku 😉 Zanim jednak o wykopaliskach, chcę Wam pokazać kilka aktualnych zdjęć i wytłumaczyć nieco tytuł wpisu.
„Ę”
Litera Ę była mi zawsze w jakiś sposób bliska z racji mojego nazwiska i kłopotów w urzędach z jego literowaniem. Nigdy jednak nie miałam potrzeby wieszania jej na ścianie czy drzwiach lodówki. Ot, polska litera. Mamy jeszcze Ą, Ó, Ż i Ź, a nawet DŹ. Kiedy poznałam Claudio, jednym z pierwszych tematów, które eksplorowaliśmy przy winie, były oczywiście zawiłości polskiego języka. Po wzajemnym nauczeniu się najgorszych przekleństw w naszych językach nastąpił mój krótki wykład na temat tego, dlaczego polski jest tak trudny, szeleszczący i czemu mam w nazwisku to „dziwne e”, którego poprawne wypowiadanie wygląda jak żucie trawy przez krowę (jakoś tak to określił C.). Jego ciekawość nauczyciela fonetyki wzmożona została poziomem wina we krwi i litera z miejsca stała się jego ulubieńcem i przedmiotem żartów. Stworzył kilka nowych wyrazów, które „ę” zupełnie nie potrzebują, ale już mają. Gdzieś powinniśmy mieć jeszcze chusteczkę z koślawo napisanym polskim alfabetem. Takich chusteczek stworzyłam w życiu wiele. Polski to wdzięczny temat do rozmów z cudzoziemcami, nikt jednak nie zakochał się w „ę” tak jak C.
Mamy w domu polską ścianę. Bynajmniej nie jest moja. To Claudio powiesił tam polską flagę, pocztówki, broszury i inne zdobycze podczas pierwszej wyprawy do mojego kraju. Co wisi w samym centrum? Litera „ę”. Napisał ją na małej karteczce zaraz po tym jak zamieszkaliśmy razem i nawet zmiana mieszkania nie zrzuciła jej z tronu. Wciąż wisi:
Claudio wciąż też robi ten sam ruch „przeżuwania trawy” za każdym razem jak mamy lekcje polskiego, a właściwie kiedy tylko mu się przypomni. Jego miłość jest na tyle wyrazista, że podczas drugiej wizyty w Polsce obdarowany został magnesem na lodówkę – literka „ę” z kolekcji Danone mojego kilkuletniego bratanka 🙂 Oczywiście wisi!
Odkąd więc jestem w Chile (i z C.) „ę” nabrało szczególnego znaczenia. Owej nocy, kiedy przeglądałam stare zdjęcia, okazało się, że nie powinno mnie to dziwić. Natknęłam się na album enigmatycznie zatytułowany „takie tam”, z miksem zdjęć niepogrupowanych. Jakieś koncerty, jakieś zdjęcia morza, jakieś obrazki z internetu i… zdjęcie z Andrzejek 2008, a dokładnie z „wróżby jabłecznej”. Znacie? Trzeba obrać skórkę jabłka, jak najdłuższej się da, a potem rzucić ją przez lewe ramię za siebie. Litera, w która się ułoży, powie o przyszłym chłopaku/przyszłości. Taka dziewczęca zabawa w ramach kultywowania wierzeń babć i dziadków.
Jakoś przesadnie nie wierzę w to lanie wosku czy inne wróżby ludowe. Ot, sposób na inne spędzenie wieczoru w listopadzie z przyjaciółkami. A nóż się pośmiejemy! Ale „litera”, która mi wyszła w 2008 r., była na tyle oryginalna, ze pstryknęłam zdjęcie: Oto ono:
Wtedy skończyło się żartami, ze to Ędward Ącki:) Na czasie był Szymon Majewski i jego alter ego. Dziś mogę dopowiedzieć tylko, że w następnym roku, 2009, pojechałam po raz pierwszy do Chile i poznałam C., a w 2010 się do Chile przeniosłam.
Pomyślałam, że to ładna, andrzejkowa historia 🙂
Mega 🙂 Uwielbiam takie historie 🙂
:))
Piękna historia, aby było takich jak najwięcej!
Haha. Co za historia. No pięknie, przypomniałem właśnie sobie teraz Ąckiego… 😉
Cóż, nic nie dzieje się bez przyczyny. Ino trzeba znaki czytać 🙂