Skip to main content
Z Hawany zabieram Was do zachodniej czesci Kuby. Tu przedstawic nalezy Anie i Wojtka, polska pare, ktora wypozyczyla z nami samochod i ruszyla w tour po wyspie. Spotkalismy sie w Hawanie, choc kontakt z Wojtkiem i pomysl wspolnego podrozowania zrodzil sie jeszcze w Polsce. Okazali sie sympatycznymi ludzmi, otwartymi na pomysly i nagiecie swoich planow do naszych, udalo sie wiec zgrac i ruszyc wesolym chinskim samochodem.

Z tlocznej i rozspiewanej Hawany wjechalismy do zupelnie innej Kuby. Zachodnia czesc wyspy z Valle de Viñales na czele to przepiekne zielone tereny, krete drogi biegnace przez doline, otoczona mogotami, w koncu ziemia o kolorze pomaranczy pomieszanej z czerwienia. Krajobraz chwilami przypominal wietnamska dzungle czy Kambodze. To tu rosnie najlepszy kubanski tyton, to tu warto zakupic cygara (co tez uczynilam:). To tu zobaczyc tez mozna wiesniakow (guajiros) w slomianych kapeluszach, plugi, wozy z napedem na osla albo wola, male chatki i wychudzone zwierzeta, pasace sie wolno przy drogach.

 

Wieczorem dotarlismy do Viñales, ktore przywitalo nas siarczystym deszczem. Zapoczatkowalo to tradycje docierania do miejsc w owej aurze, 2 tygodnie bez wyjatku. (Deszcz towarzyszyl nam tez pozniej w Meksyku, wiec to chyba fatum moje i Christel.) To wlasnie w tej malej miescinie mielismy najlepsza case podczas calego pobytu. 2 duze pokoje z oknami (co nie jest na Kubie takie oczywiste), lazienkami i weradnami (z bujanymi fotelami, a jak!), a za domem altanka do naszej dyspozycji. Z niej podziwiac moglismy widok na las i wzgorze. Po podworku biegaly m.in. koty, psy i kury, ktore pozniej (kury) ladowaly na naszych kolacyjnych talerzach… Troche to bestalskie doswiadczenie, mieszkac z tym co sie za kilka godzin zje, ale tak to w sumie dziala na swiecie, a gospodyni gotowala genialnie. Z takim widokiem z altanki sniadane dnia nastepnego przeciagnelo sie do popoludnia, udzielilo sie nam z Christel kubanskie lenistwo. Chcialysmy tez przeczekac deszcz, ktory ewidentnie nadchodzil. Ania i Wojtek z samego rana pojechali na plaze, gdzie mieli swoja pierwsza kubanska przygode, zrabowano im klapki:)

 

Kiedy przestalo padac wzielysmy z Christel plecaki i ruszylysmy za miasto. W samym Viñales niewiele bylo do zobaczenia. Maszerowalysmy droga w strone doliny De Los Gausas, jakies 2 km. Mijalysmy male chatki, suszarnie tytoniu, zwierzeta pasace sie wolno (wielkie krowy nie wygladaly zbyt przyjaznie). Wszyscy mijani Kubanczycy pozdrawiali nas serdecznie, jakbysmy byli wieloletnimi sasiadami, wiesniacy pracujacy w polu machali nam  robiac sobie przerwe. Byla to mila odmiana po cmokaniu i naciaganiu nas w Hawanie. Ludzie ewidentnie biedni zdawali sie byc pogodzeni ze swoim trybem zycia, po prostu robili swoje. Kilka razy proponowano nam podwiezienie i po godzinie marszu w 40º skusilysmy sie na woz z koniem. Nie pamietam juz imienia naszego kierowcy, ale wygladal troche jak jeden z braci z Kabaretu Ani Mru Mru. Ten wyzszy i bardziej plastyczny. Powiedzial, ze podwiezie nas do Mural de La Prehistoria, gdzie zmierzalysmy, ale po drodze zrodzil sie nowy plan. Za drobna oplata zaoferowal obwiezenie nas naokolo wzgorza, zajezdzajac na pole tabaki i mala wioske u podnoza mogoty. Tereny zupelnie nieturystyczne, wjechac tam mozna wlasciwie tylko takim wozem i z tubylcem – wiec zlicytowalysmy stawke i pojechalysmy. Zaznaczylysmy uprzednio, ze nie jestesmy same, nasi Kubanczycy czekaja na nas z kolacja, jak nie wrocimy przed 7 zaczna nas szukac.
Slow kilka przy okazji o systemie casas partuculares, zanim ktos z Was ochrzani mnie za jechanie w dal z nieznajomym. Legalne casy (ktore wynajmowalismy) sa scisle kontrolowane przez rzad. Kubaczycy moga miec maximum 2 pokoje, spisuja dokladnie wszystkich turystow (paszport i numer wizy), i z kazdego goscia szczegolowo rozliczaja sie z odpowiednia instytucja. Maja czeste niespodziewane kontrole, wiec pierwsza rzecz jaka robia, to zadaja dokumentow, zeby moc biec i turystow czym predzej zalegalizowac. Im wiec szczegolnie zalezy na tym, zeby nic nam sie nie stalo, jesli by sie stalo klopoty mieliby przede wszystkim oni, no i nasz kierowca. Po drodze widzialo nas na tym wozie mnostwo miejscowych, mala to poza tym miescina. Bylysmy w miare bezpieczne. Taka przynajmniej teorie wysnulysmy z Christel.

 

Ten dzien byl jednym z najlepszych, jesli chodzi o poczucie codziennego zycia w zachodnim zakatku Kuby. Zgodnie z obietnica pojechalysmy zobaczyc Mural De La Prehistoria, wielkie malowidlo na zboczu jednego ze wzniesien. Wykonane na zamowienie Fidela, przez jednego z kubanskich arystow, pokazuje ewolucje socjalistycznego czlowieka. Szczerze mowiac wyglada nieco kiczowato i psuje dziki, naturalny krajobraz. Ruszylismy dalej na pole tabaki, gdzie zakupilam tamtejsze cygara (zapalimy w Polsce:), nasz kierowca ociosal nam tez fachowo rosnaca przy drodze trzcine cukrowa; pilysmy sok wprost z lodygi:) Dotarlismy tez do wspomnianej wioski, ale wieksze wrazenie zrobil na mnie dom naszego kierowcy. W drodze powrotnej zaprosil nas do srodka, zebysmy poznaly jego zone. Dom byl raczej barakiem z 4 scianami niz domem, nie mial drzwi i okien. W srodku stalo lozko i drewniany stol. Przypominal mi troche Brzezinke.. Nie mialam serca robic zdjec. Zona okazala sie byc skromna, niesmiala dobroci kobieta. Nie miala nas czym poczestowac, ale i tak czulysmy sie mile widziane. Christel nosila w swoim plecaku kilka rzeczy do oddania (buty, kosmetyki i szkolne przybory dla dzieci), wlasciwie prawie wszystko zostawila w tym domu. Inaczej niz w Hawanie, kobieta ze skromnoscia dziekowala, a maz puszyl sie w kacie, ze przywiozl do domu troche ´prezentow`. Zartowal nawet sprosnie, ze w tej spodnicy i wykremowana nowym kosmetykiem musi mu sie dzis w nocy pokazac:) Poznalysmy jeszcze dzieci, brata i jakas dalsza rodzine (nie wiem jak oni mieszkali wszyscy w tym domu), i nasz Wojcik odwiozl nas do glownej drogi. Pomimo zostawionych rzeczy nie spuscil nam ze stawki za obwiezienie, ale i tak nie zalowalysmy. W koncu biznes jest biznes.

 

Wieczorem mialam za to swoj pierwszy test na odpornosc na owady. W pokoju mieszkaly z nami jaszczurki i moskity. Czytajac na werandzie mialam przeglad conajmniej 20 gatunkow kubasnkich stworzen. Co chwila cos skakalo na kartki, przechodzilo mi pod nogami, przelatywalo nad glowa, czasem uderzalo w ramie. Wielkie karaluchy, ogromne koniki polne, nietoperze, cmy, zuki, gasiennice, zaby, chrabaszcze i pszczoly. Innych stworzen nazwac nie potrafie. Wytrzymalam 2h. Wrocilam do jaszczurek i moskitow:) i do lozka. Z samego rana (co na Kubie oznaczalo jakas minimum godzine obsuwy na pieczolowite rozliczenie sie z wlascielka casy), ruszalismy w kierunku centralnej czesci wyspy, do Cienfuegos.

Viñales kojarzyc mi sie bedzie z  przepieknymi, zielonymi dolinami, ziemia w kolorze czerwieni i trzycentymetrowyni kalaruchami 🙂 To tez miejsce, gdzie spotkalismy Jezusa! Po kilku godzinach w samochodzie (jadac z Hawany), wszyscy juz okrutnie glodni, zatrzymalismy sie obok straganu w owocami. Wlascielem okazal sie Jesus ze swoja urocza zona, ktory zanim jeszcze cos kupilismy wdal sie z nami w dluga rozmowe, z obupolna sympatia. Co ciekawe, Wojtek i Ania znali tylko kilka slow po hiszpansku i kilka na migi hehe, ale cala piatka dyskutowala zywiolowo. Jesus podarowal nam dorodnego ananasa, ktory zwiedzil z nami pozniej notabene polowe Kuby. Zjedlismy go dopiero, gdy zaczal sprowadzac na nas niezindetyfikowane owady i zidentyfikowany zapach. Wracajac do Jesusa, wpisuje go na krotka liste Kubanczykow sympatycznych i bezinteresownych. W pewnym momencie zasmucil sie, ze nasze spotkanie w zyciu jest tak krotkie i pewnie nigdy juz sie nie powtorzy. Powiedzialam mu wtedy, ze jego wspomnienie zabiore do Polski i kiedy bede myslec i mowic: Viñales, bede go cieplo wspominac, juz zawsze. Slowa dotrzymuje i choc wspominam z Chile, Jesus dzieki Wam dotrze i do Polski. Puenta brzmi moherowo, ale puenta pozstanie:)
Monika Trętowska

Author Monika Trętowska

More posts by Monika Trętowska

Leave a Reply

Close Menu