Skip to main content

Jak wspomniałam w poprzednim poście Meksyk jest wielki i musiałabym chyba spędzić tam rok, żeby zobaczyć wszystko co bym chciała. My tym razem zwiedziłyśmy stolicę i Meksyk centralny, idąc tropem kolonialnych miast. My, czyli ja i Christel (znajoma już Wam Francuzka). Christel mieszkała i pracowała w Meksyku przez ostatnie 1,5 roku, zwiedziła już więc sporą część kraju. Ustalając trasę wybierałyśmy miejsca, w których ona jeszcze nie była, a ja miałam ochotę zobaczyć. Tym sposobem Chiapas z Palenque na czele, Yucatan i kilka innych egzotycznych miejsc trafiło na listę „Meksyk część 2”. Między innymi dlatego muszę tam jeszcze wrócić!

Prawie tydzień spędziłam w Districto Federal (DF), w większości sama, zanim Christel do mnie doleciała. Stolica sama w sobie jest jak oddzielny kraj. Jest ogromna, co widać już z samolotu. To miasto się po prostu nigdzie na horyzoncie nie kończy. Rozlewa się  po pobliskich górach. Rozmiary DF podziwiać można też z Torre Latinoamericana, wysokiej wieży z tarasem widokowym. Z 46. piętra rozciąga się przepiękna panorama. Na górę wjechałyśmy tuż przed zachodem słońca, żeby zobaczyć ją za dnia i w nocy:

SŁOWO O TRANSPORCIE

To co mnie w miescie juz na samym poczatku zdziwilo, to kultura na drogach. W Mexico City mieszka 25 milionów ludzi, nie sposób żyć w nim bez samochodu, każdy ma więc przynajmniej jeden, co prowadzi do tego, że właściwie o każdej porze DF jest zakorkowane. Swoją drogą, nie mogłabym żyć chyba w takim trybie – codziennie spędzać jakieś 4-6 godzin w korkach (sic!). Polskim sposobem myślenia można by założyć, że kierowcy będą się bić o pierwszeństwo, wcinać, kombinować, a tu nie – pełna kultura, brak irytacji, wpuszczanie zmieniających pas, dosyć wolna prędkość. Choć bywają skrzyżowania, że nawet w tym spokojnym trybie chybabym umarła, żeby się połapać i wyjść ze skrętu cało.

DF ma też rozwinięte i świetnie oznakowane linie metra. Nie miałam problemu z poruszaniem się, choć podobno nie jest to zbyt bezpieczne miejsce. Szczęśliwie nie byłam świadkiem ani uczestnikiem żadnej mrożącej krew w żyłach sytuacji, niczego takiego Wam nie opowiem… Przeciwnie, częstowano mnie w metrze owocami, ludzie pytali się skąd jestem i polecali miejsca do zobaczenia. Starałam się unikać też godzin szczytu, ale raz mi sie nie udało i to była przygoda. Kiedy dostałam się w końcu na peron, bo to już był problem, czekałam kolejną chwilę na to, żeby być przy linii wsiadania, ale i to jeszcze nie wystarcza, bo ludzie tłoczą się okrutnie. Nagle, magicznym sposobem, jak podjeżdża wagon lądujesz gdzieś na końcu kolejki. Przepuściłam w ten sposób 3 wagony, które wcale nie wyglądały na to, że mają jeszcze miejsce, ale walka toczyła się i tak:) Bez większego wyboru przy czwartym podejściu przycisnęłam plecak mocno do siebie i po prostu oderwałam stopy od podłoża. Tłum porwał mnie do środka wagonu, nie musiałam robić nic, zostałam wessana! 🙂 W metrze jakiś meksykański macho skorzystał z okazji i pomacał mnie – ekhm – po tyłku, ale ku jego zdziwieniu użyłam jednego z niecenzuralnych słów w slangu meksykańskim i szybko odpuścił. Ogólnie, Meksykanie okazali się gentelmenami, wielokrotnie np. przepuszczano mnie w drzwiach, ale zdarzali się i tacy „macho”. Przy okazji, należy w tym momencie przedstawić Fernando i Marco, moich meksykańskich aniołów stróżów. To u nich nocowałam, oni po pracy oprowadzali mnie po mieście, i oni nauczyli mnie oczywiście tych kilku(nastu) brzydkich słów na powyższe okazje 😉 W dzień zwiedzałam  sama, wybierając muzea i łatwiej dostępne miejsca, a po pracy byliśmy jak Trzej Muszkieterowie:)

MUZEA

A propos muzeów, w DF wybrałam się do dwóch. Nie do odpuszczenia jest Muzeum Antropologiczne, szczególnie część Majów i Azteków, ze słynnym Piedra Del Sol (Kamieniem Słońca). Jeśli ktoś chce zobaczyć wszystke sale i eksponaty szykować trzeba cały dzień, a nawet dwa. To miejsce to kopalnia wiedzy i historii. Tak naprawdę tam zdałam sobie tam sprawę z tego jak fascynujące były to kultury i jak dość łatwo można zacząć „nienawidzieć” Hiszpanów za bestialskie ich zniszczenie i wymordowanie. (Na marginesie, odkąd jestem w Ameryce Łacińskiej, na Kubie, w Meksyku, zaczynam rozumieć dlaczego Latynosi nie pałają miłością do Hiszpanów i nie chodzi tylko o to, że mówią dziwnie cerveza :). Ja z braku czasu i napiętego grafiku spędziłam w muzeum ok. 3 godziny, a nie zobaczyłam nawet połowy.

Innego dnia wybrałam się do dzielnicy Coyoacán, znanej dzięki Muzeum Fridy Kahlo i Diego Riviery. To tam jest jej słynny niebieski dom. Byłam, zwiedziłam i muszę powiedzieć, że marzy mi się mieszkać w czymś takim. Dom jest piękny, kolorowy, ciekawie rozplanowany i ma piękny dziedziniec z ogrodem. Prac Fridy nie ma tam wiele, ale wrażenie robi już samo chodzenie po jej domu. Nie pałam jakąś maniakalną miłością do Kahlo, nie na tyle przynajmniej, żeby oglądać jej prywatne rzeczy, ale znam i szanuję jej życiorys i prace. Dlatego łóżko ze specjalnym stelażem, na którym malowała i lustrem, które zamontowała jej matka, żeby malować w ogóle mogła, czy jej pracownia, gdzie stoi jej wózek inwalidzki , nadaje muzeum charakteru.

Dzielnica Coyoacán sama w sobie jest urocza, kolorowa, zadbania i pełna zieleni. Przeszłam się też na zocalo, główny plac, gdzie zjadłam pyszne churros nadziewane śmietana i konfiturą z ananasa:) To będzie jeden ze smaków Meksyku, jaki zapamiętam na długo. Na zocalo była też wystawa prac Riviery (jak wszędzie, gdzie się da w całym Meksyku!), dlatego darowałam sobie już samo muzeum Riviery. Zamiast tego…

CENTRUM

… pojechałam do centrum DF  i zwiedziłam plac główny ze słynną katedrą i pałacem prezydenckim. Tuż obok jest tez Templo Mayor, ruiny miasta Tenochtitlan, na którym zbudowano Miasto Meksyk. Po drodze zobaczylam tez pokaz tanca indianskiego.

IMG_9303

I protest w sprawie ropy w Zatoce Meksykanskiej:

Tego dnia mieliśmy też domówkę z Muszkieterami, więc całą noc sąsiedzi słyszeli zza ściany NA ZDROWIE!, a wyprawę do Teotihuacanu następnego poranka przełożyliśmy na kolejny… No comments 😉

PIERWSZE WRAŻENIA

Reasumując, stolica jest spokojniejsza niż zakładałam. Nie czułam niebezpieczeństwa, strachu, oddechu gangsterów na karku i  nie czułam się aż tak obserwowana jak np. w Rio de Janeiro. Choć, jak wiadomo, te niebezpieczeństwa gdzieś tam są i czyhają. (Claudio potem powiedział mi, że przez cały mój pobyt w Meksyku spał niespokojnie). Nawet Meksykanie mówią jednak, że gangsterzy niejako szanują DF i „najgorsze rzeczy” dzieją się w innych rejonach Meksyku.

To co mnie urzekło to fakt, że miasto gigant zdaje się mieć niekończącą się ilość miejsc, dzielnic, parków, muzeów, pubów, ulic i zaułków. Potrzeba chyba całego życia, żeby poznać je choć w połowie jak własną kieszeń. Jest w tym coś fascynującego. Miasto Meksyk to połączenie siły, przedziwnego jak na takiego kolosa braku bałaganu i dezorientacji, pewnego spokoju i latynoskiej radości życia. No może oprócz metra w godzinach szczytu…

Choć na ulicach nie ma szaleństwa, muzyki na każdym kroku, kolorowych straganów jak my, Europejczycy, moglibyśmy się spodziewać (trzeba wiedzieć gdzie skręcić i gdzie pojechać) to place i rynki z ichniejszą sztuką ludową przyprawiają o zawrót głowy. Kolory, kolory, kolory i przepiękna ręcznie malowana porcelana i szkło. Chciałam kupić wszystko! Pomimo przestróg a propos obecności kieszonkowców i złodziei do Ciudadeli , rynku rękodzieła, pojechałam dwa razy – najpierw pooglądać, potem pokupować:). Oj, bardzo łatwo byłoby urządzić dom w Meksyku.

Na ulicach Meksyku spróbować też można masę smacznego jedzenia, ale o tym jutro:)

Monika Trętowska

Author Monika Trętowska

More posts by Monika Trętowska

Leave a Reply

Close Menu