’Pada!’ krzyczy ktoś i wszyscy obecni biegną do okien, przyciskając nosy do szyb, a kto może wybiega na taras, łapiąc krople w dłoń. Ta reakcja Chilijczyków na deszcz zawsze mnie trochę śmieszy i jednocześnie rozczula. Myślę sobie też co by było, gdyby spadł polski śnieg…! I nie mówię o jeździe na nartach, śnieg mają w Andach, ale o mieście pokrytym nim po kostki i lepieniu bałwanów w ogródku. W zeszły weekend teściowa wspominała, jak to pamięta jak raz w Santiago było biało. W siedemdziesiątym którymś.. 🙂
Wracając do deszczu, w Santiago nie pada zbyt często, właściwie prawie w ogóle, stąd nawet mżawka urasta do wydarzenia. Nie żeby miasto cierpiało na szczególne suchoty przez cały rok (choć ulga w lecie jest ogromna jak się zdarzy mokry dzień), ale deszcz zdaje się tu być dla ludzi małą anomalią pogody, którą trzeba oblukać z okna. W Chile odzwyczaiłam się od patrzenia w niebo i obstawania czy to chmury groźne czy ino szare, nie noszę też parasola. Poza tym, jeśli zbliża się dzień deszczowy na pewno usłyszę o tym w sklepie, na ulicy czy windzie..
Nie tęsknię jakoś mocno za kroplami z nieba, ale lubię jak w Santiago popada. Deszcz przegania smog, dlatego też następnego dnia Andy wyglądają przepięknie. Najlepsze co można wtedy zrobić, to wspiąć się na wzgórze San Cristobal, skąd rozciąga się robiąca wrażenie panorama miasta. Tak też zrobiliśmy wczoraj, po 2 dniach deszczu. Zabraliśmy aparat Claudia, mój cierpi niestety na problemy z baterią.
Robi wrażenie, prawda?
Join the discussion One Comment