Skip to main content

Często na blogu zachwycam się pustynna północą Chile, dziś chcę Was zabrać na zielone i deszczowe południe. Pełno tam jezior, lasów, wulkanów, bujnej roślinności i deszczu. Pełno jest też niemieckich wpływów, czego najlepszym dowodem jest wielki, coroczny Octoberfest w Puerto Varas (i wielu innych miastach Chile). Dokładnie rok temu, jeden październikowy tydzień spędziliśmy w regionie Los Lagos, Krainie Jezior. O tej, i dwóch późniejszych wyprawach na południe nigdy na blogu nie napisałam. Nadrabiam, żebyście mogli zobaczyć to co ja. 

Pamiętam, że przed wyprawą byłam niesamowicie podekscytowana. Znałam już w miarę centralne i północne Chile, ale od dawna marzyło mi się południe. Ciągle słyszalam o Puerto Montt i Puerto Varas,  jak pięknie jest we Frutillar i jak magiczna jest wyspa Chiloé. Chilijczycy często po moich zachwytach nad Pustynią Atacama mówili: „hmmm, a byłaś na południu?’. Już dawno zauważyłam, że społeczeństwo jest podzielone: jedni kochają gorącą północ, inni zachwycają sią deszczowym południem i bronią go do upadłego. No cóż, jak ma się tak zróżnicowany i piękny kraj, nie trudno mieć silnych preferencji.

Na pierwszy ogień poszedł rejon jeziora Llanquihue. To czwarte pod względem wielkości jezioro w Ameryce Południowej – ma ponad 870km kwadratowych powierzchni.  W tamtych stronach zwykle wieje silny wiatr, więc na Llanquihue zobaczyć można szczęśliwych miłośników windsurfingu. Uwagę kradną jednak wyrastajace na horyzoncie wulkany, z Osorno na czele.

Poza wulkanami wokół jeziora rozciągają się lasy, łąki, wzgórza, wodospady i rzeki oraz idealne miejsca na trekking. Nic dziwnego więc, że miasteczka ulokowane wokół Lago Llanquihue w lato staja się jednym z ulubionych miejsc wypoczynkowych Chilijczyków. Świeże powietrze, zieleń, woda i piękny horyzont. Żyć nie umierać. Dodatkowo, południe jest jednak łatwiej dostępne niż północ: autobusem z Santiago w 12-14 godzin będziemy w Puerto Montt bądź pobliskim Puerto Varas. Kursują też nocne, z rozkładanymi fotelami (im droższy bilet tym bardziej sie rozkładają), więc w miarę wygodnie i tanio (ok. 20 000 peso w dwie strony firma TUR-BUS) można wyskoczyć choćby na dłuższy weekend.

A więc wyskoczylismy. Kupiliśmy bilet na nocny autobus do Puerto Montt, portowego miasta nieopodal Lago Llanquihue. Po 12 godzinach bylismy na miejscu.

Puerto Montt i Angelmó

Wysiadłam z autobusu i z miejsca poczułam zapach ryb i jeziora. Puerto Montt jest ważnym ośrodkiem rybackim Chile, choć miasto samo w sobie nie jest duże, dlatego też zapach jest nie tylko usprawiedliwiony, ale i jak najbardziej pożądany. Tutejsi mieszkańcy utrzymują się przede wszystkim z rybołóstwa (oczywiście), hodowli zwierząt i sprzedaży rękodzieła, głównie z wełny i drewna.

Już na pierwszy rzut oka widać, że miasto należy do biedniejszych: jest nieco brudne i zaniedbane, choć charakterne i kolorowe. Z miejsca mi się więc spodobało. Przy głównej ulicy niedaleko oceanu rozłożone są stragany z tysiącami rzeczy do kupienia co sprawia, ze przejście kilku przecznic potrafi zająć dwie godziny 🙂 Zgodnie z podpowiedzią kilku Chilijczyków zarezerwowaliśmy pokój w pobliskim Puerto Varas, więc musieliśmy się niedługo zbierać, ale postanowiliśmy spędzić tu poranek i popołudnie, wałęsając się poza centrum. Błąkaliśmy się pomiędzy straganami, wchodząc  w małe patia wśród ciekawie zdobionych drewnianych domków z motywem łuski na ścianach. Jak na warszawskiej Pradze, małe bramy i wąskie przejścia ukrywały za sobą miejsca magiczne. W przypadku Puerto Montt były to sklepy i galerie z niepowtarzalnym rękodziełem i regionalnymi ubraniami czy też małe knajpki z lokalnym, domowym jedzeniem. Wybraliśmy się też piechotą do pobliskiej wioski na słynny targ rękodzieła Angelmó, gdzie można m.in. zjeść rekina i kupić szaliki w przepięknych kolorach!

Moją uwagę zwrócili też ludzie. Spokojniejsi i skromniejsi niż w Santiago, bardzo oddani swojej pracy, nawet jeśli jest to sprzedawanie drewnianego przyrządu do wyciskania cytryny za 500 peso. Chilijczycy ogólnie są bardzo mili, zwłaszcza dla cudzoziemców (i zwłaszcza Europejczyków), ale w Puerto Montt na ulicy pozdrawiali nas uśmiechem juz prawie wszyscy 🙂

Z pewnym żalem więc opuściliśmy Puerto Montt i jego spokojny, wędkarski rytm. Ruszyliśmy do oddalonego o ok. 30 min Puerto Varas – miasta, ktore miało być według Chilijczyków „piękne, schludne, rozrywkowe i ciekawe”, słowem „odwiedzić koniecznie”. Wsiedliśmy do małego autobusiku międzymiastowego i pojechaliśmy. Z mocną potrzebą prysznica i jeszcze mocniejszym postanowieniem poszwendania się jeszcze po Puerto Montt przed powrotem do Santiago.

Puerto Varas

To prawda, Puerto Varas to zupełnie inna bajka. Czyste, zadbane, uporządkowane. Ładne domki stoją równo przy idealnie prostopadłych i równoległych ulicach. Są do siebie na tyle podobne, ze każde skrzyżowanie wygląda właściwie tak samo. Powiedziałby  ktoś, niemiecka precyzja. Bingo, to miasto to mała Alemania. Wiedziałam, że na południu Chile ulokowały się dwie milionowe fale emigracyjne sąsiadów Polski (jedna w XIX w., druga w latach 1885-1910). Wiedziałam, że miały ogromny wpływ na ekonomię, politykę,  turystykę i kulturę regionu. Wiedziałam, że w Chile jest wielu Niemców (w Santiago też), ale to już było za dużo 🙂 Tal, jest ładnie, schludnie, europejsko i rozumiem dlaczego zachwycają się nim Chilijczycy. Dla nich to inna jakość, inna architektura, inny porządek.  Z mojej perspektywy, przejechanie połowy świata, a potem 12 godzin autobusem, żeby znaleźć się w Niemczech mija się troche z celem:) C. też był nieco rozczarowany, ale postanowiliśmy nie dać sić pierwszemu wrażeniu i zrobić POM (powolny obchód miasta:), jak również poczekać na to życie nocne, o którym tyle słyszeliśmy. Może to wina sezonu (jeszcze nie lato, choc już nie zima), może po prostu nie mieliśmy szczęścia, ale Puerto Varas okazało się po prostu… nudne. W samym mieście niewiele jest do zobaczenia (poza jeziorem), niewiele jest knajp, niewiele pubów, niewiele się działo. Ulice wieczorami były właściwie wymarłe. Jedyne czego jest tu dużo to sklepów i Niemców 😉 To co uratowało nasze zdanie o Puerto Varas to Octoberfest. Trafiliśmy na coroczne święto piwa, czyli do wielkiego namiotu w centrum miasta, gdzie swoje marki promowało i sprzedawało około 30 chilijskich, lokalnych producentów. Opiliśmy sią w dwa wieczory, kupiliśmy 8 butelek do domu i właśnie to zapamiętam jako główną atrakcję miasta. Ah, jest też kasyno – jedno z niewielu w Chile – ale między hazardem a piwem, wybraliśmy piwo i kuchen 😉

Po jednej dobie w Puerto Varas  chcieliśmy właściwie uciekać, choć początkowo planowaliśmy zostać tam 3 dni. Przyspieszyliśmy więc nasz plan zwiedzania okolic, które tak jak podejrzewaliśmy okazały sie znacznie ciekawsze. Ale zanim o okolicach, jeszcze o jednej rzeczy, którą widziałam pierwszy raz w życiu na żywo. Dokładnie wtedy, kiedy byliśmy w Puerto Varas nastąpiła erupcja wulkanu Puyuehue. Cały pył poszedł w stronę Argentyny, przykrywając miasteczko Bariloche. Odwołano wtedy wiele lotów, było generalne zamieszkanie, a my  z brzegu jeziora oglądaliśmy sobie z C. czynny Puyuehue.

Zanim na dobre wyrwaliśmy się z niemieckiego świata do świata zieleni, wulkanów i kaskad odwiedziliśmy jeszcze jedno miasteczko nad Lago Llanquihue, słynne z corocznego festiwalu muzyki klasycznej i gorąco nam polecane.


Frutillar

Małe, urocze miasteczko okazało się jeszcze bardziej idealne i jeszcze bardziej nudnawe niż Puerto Varas 😉 Oczywiście dla nas. Wiele osób może się nim zachwycić. Sa tu ładne i podobne do siebie domki, równiutko przystrzyżone, zieloniutkie trawniki, malutkie restauracyjki na każdym rogu, sprzedające kuchen, oczywiście. Schludnie, czyściutko i słodko. Nie mam nic przeciwko czystym miastom (żeby nie było haha), ale przyznaję, że lubię w architekturze pewien chaos i poczucie swobody. Tu wszystko bylo do linijki. Ponownie zresztą poczułam się jak w Europie i ponownie stwierdziliśmy z C., że nie o to nam chodzi. Do tego wszystkiego kiedy skusiliśmy się na kuchen (ja z orzechami, C. z malinami), okazało się, że był delikatnie mowiąc taki sobie 🙂 Jako że dzień był słoneczny i już tu dojechaliśmy, postanowiliśmy przejść się jednak na dłuższy spacer nad brzegiem jeziora, z którego widać było zreszta pobliskie wulkany, lekko już różowawe z powodu zachodzącego powoli słońca. Bedzie ladnie, pomyśleliśmy i nie myliliśmy się nic a nic.  Zanim jednak słońce zaszło, zwiedziliśmy sobie amfiteatr położony nad samiutkim jeziorem, a nawet na jeziorze. I budynek i miasto słynne są z powodu Tygodnia Muzyki Klasycznej we Frutillar, ważnego tu letniego festiwalu, na który zjeżdżają się sławy tego rodzaju muzyki z całego świata. Zabawa raczej dla bogaczy.

Najprzyjemniejszym momentem był zdecydowanie różowy zachód słońca, który przepięknie oświetlał jezioro i pobliskie wulkany. Wymieniliśmy się wtedy z C. powodami przez które nie zostaniemy fanami Frutillar i Puerto Varas, choć nie jest też tak, że zaczniemy zniechęcac ludzi do przyjazdu tutaj. Zależy kto czego szuka i myślę, że macie już jasnośc, dlaczego Chilijczykom Frutillar się podoba, a mnie pozostawił raczej obojętną.

Nie mam zbyt wielu zdjęc z tych 3 dni i to wcale nie z powodow, o których pisałam. Miałam problem z aparatem, więc zdjęcia w mieście robił głównie Claudio. W zeszłym roku skradziono mu komputer… i niektóre foty straciliśmy bezpowrotnie zanim je zarchiwizowaliśmy… Szczęście w nieszczęściu, że ze wszystkich fot pięknym miejsc w Chile właśnie te 🙂

Saltos de Petrohu

O ile Puerto Varas jako miasto nie okazało się zbyt atrakcyjne, jego lokalizacja przynosi wiele korzyści. Myśle, że to dlatego staje się tak popularne w sezonie letnim. Szczęśliwi będą i miłośnicy windsurfingu i trekkingu i wspinaczki i śniegu i piwa… W mieście działają agencje, które organizują wycieczki oraz wypożyczają auta.

Nie czekając dłużej postanowiliśmy z C. udać się w okolice. Z  powodu ograniczonego czasu musieliśmy zdecydować się tylko na dwa miejsca. Dobrym pomysłem jest wynajęcie samochodu na dzień, można wtedy zwiedzić więcej. My w z racji wybranych miejsc  zdecydowaliśmy się na autobusiki krążące miedzy Puerto Varas a atrakcjami. Ich cena też jest przyjazna 🙂

Ruszyliśmy w stronę osady Petrohué. Po około godzinie dotarliśmy do Saltos de Petrohué, szeregu kaskad o pięknym, szmaragdowym kolorze, z wulkanem Osorno na horyzoncie. Geolog byłby tu szczęśliwy. Teren uformowany jest przez skrystalizowaną, czarną skałę wulkaniczną, odporną na korozję. Co ciekawe, erupcje wulkanu przesunęły bieg rzeki z Lago Llanquihue do pobliskiego Lago Todos los Santos. Swój niezwykły jasnozielony kolor tutejsza woda zawdzięcza algom. Teren zwiedzać można poruszając się po małych mostach rozwieszonych nad i pomiędzy kaskadami. Z rozmów na miejscu dowiedziałam się, że pobliskie wzgórza to świetne miejsce na trekking, jeśli ktoż ma kilka dni na odcięcie się od świata.

Niewiele dalej (jakies 15 min busem) znajduje się wspomniana osada Petrohuñe. Okazało się, że składa się z – uwaga wymieniam – wielkiego domu letniskowego, pola namiotowego i wielkiego, ładnego jeziora 🙂 Zaserwowaliśmy więc sobie spacer nad Lago Todos Los Santos (Jezioro Wszystkich Świętych) i głodni ruszylięmy dalej. Zmusiło nas to do zapukania do jednej z wielu chatek na trasie, w której mieszkańcy sprzedaja pan amasado (chleb domowej roboty) i inne smakołyki. Przy okazji, obejrzałam sobie z bardzo bliska lamy na podwórku gospodarzy 🙂

Wulkan Osorno

Drugie miejsce mieliśmy na oku już od kilku dni – wulkan Osorno, który królował na horyzoncie odkąd przyjechaliśmy. C. zawsze marzyło się wspięcie się na wulkan, ja też nigdy tego wcześniej nie robiłam, więc zdawało mi się to ciekawym wyzwaniem. Już wtedy mieliśmy zakupione bilety do Pucón, gdzie planowaliśmy wspiąć się z całym potrzebnym ekwipunkiem na Villarica (prawie 3000 metrow n.p.m). O TEJ WSPINACZCE TUTAJ Tym razem postanowiliśmy zrobić małą rozgrzewkę. Do pewnego poziomu można było dojechać busem, potem wyjścia były dwa: wjechać kolejką linową albo wspinać się na własnych nogach. Tak czy siak, końcówkę trasy, już w pełnym śniegu trzeba było pokonać własnonożnie:)

Wybraliśmy opcję bus-kolejka-nogi, głównie ze względu na późną porę, a więc brak czasu i ekwipunku. Doświadczonemu wspinaczowi zajęłoby to ok.6 godzin, ale dowiedziałam się też, ze Osorno ma swoją famę.  Szybko przemieszczające się chmury i zdradliwe szczeliny sprawiają, że wulkan jest humorzasty i niebezpieczny. Sami przekonaliśmy się jak nagle zmienia się widoczność, kiedy wysiedliśmy z busika i musieliśmy wspiąć się i znaleźć kolejkę linową. W pewnym momencie widać było tylko na jakieś 10 metrów. Trafiliśmy jednak, choć cena kolejki zwaliła nas z nóg (12.000 pesos od osoby, czyli jakieś 80 zł!), w impulsie oszczędzania stwierdziliśmy, że będziemy wspinać się sami, nawet jeśli dojdziemy tylko do połowy. No i wtedy się zaczęło…

Na tej wysokości było już sporo śniegu, a mój C. śnieg po prostu kocha. Ma fioła na jego punkcie i zawsze jak już ma okazję go dotknąć zachowuje się jak szczęśliwe dziecko 😛 (dzięki temu uwielbia Polskę zimą). Kilkunastominutowa wspinaczka zakończyła się więc rzucaniem śnieżkami i gapieniem się na kolejkę, która co chwila przejeżdżała nad naszymi głowami. Wtedy C. powiedzial mi, że nigdy taka nie jechał,  w międzyczasie ludzie machali do nas i krzyczeli, że widoki są rewelacyjne, więc spontanicznie zdecydowałam się sprezentować mu wjazd (i przy okazji sobie;). Widoki rzeczywiście były piękne. Gigantyczne jezioro, nad którym powyżej poziomu chmur wyrastały wulkany. Dojechaliśmy szczęśliwi jak dzieci, a potem wspięliśmy się jeszcze kawałek do czerwonego kijka, symbolizującego szczyt. Wiało że hej, pomimo puchówek zmarźliśmy okrutnie, ale uśmiech nie schodził nam z twarzy. Ze zdziwieniem stwierdziłam też, że śnieżne stoki wulkanu na tej wysokości wyglądają jak lody śmietankowe.

Przedsmak wspinaczki okazał się kuszący, tym bardziej cieszyliśmy się na wizję zrobienia tego jak należy, od podstawy do szczytu na Villarica. Tymczasem po powrocie do Puerto Varas czekał na nas Octoberfest;)

Zmiana planów! Chiloé!

Zostały nam 3 dni. Nie chcieliśmy ich spedzać w Puerto Varas, postanowiliśmy więc zmodyfikować plan i poplynąć jednak na wyspe Chiloé. Marzyła mi się od dawna, ale zdawało nam się, że nie damy rady tym razem czasowo i że nie warto jechać na dzień. Skoro jednak mogliśmy wyskrobać 3 dni…  Wróciliśmy więc do Puerto Montt z samiuśkiego rana, a stamtąd popłynęliśmy promem na wyspę.

O tym, że było warto i o magii Chiloé, dosłownie i w przenośni, w następnym poście 🙂

Monika Trętowska

Author Monika Trętowska

More posts by Monika Trętowska

Join the discussion 3 komentarze

Leave a Reply

Close Menu