Kocham ocean. Moge siedziec i gapic sie w fale kilka godzin, majac z tego frajde taka, jakbym wygrala szostke w totolotka. Uspokaja mnie to i jednoczesnie ekscytuje. Nie jestem jednoczesnie typem turysty/urlopowicza/podroznika, ktory lubi smazyc sie caly dzien w sloncu, wole raczej pozne popoludnia i zachody slonca (wschody tez!) niz zamrowiona recznikami i cialami plaze. (Ale jesli dac mi do reki dobrego drina, a nad glowe troche cienia, jestem w stanie gapic sie na te fale i w poludnie). Ekscytuje mnie nawet nasz Baltyk, ale szczegolnie zamarzone oczy wystepowaly u mnie na skutek widokow, pocztowek i filmow z plaz karaibskich. Zawsze zazdroscilam ludziom, ktorzy maja taka na wyciagniecie reki. Bo i jaka to sprawiedliwosc, ze Brazylijczycy w Rio de Janeiro musza wyjsc za rog zeby dotrzec za ocean, a Polacy musza przebic sie przez zaspy i pluche, zeby dotrzec gdziekolwiek. Karaibska plaza marzyla mi sie wiec od dawna i jadac na Kube zamierzalam to marzenie dodac do spelnionych. Udalo sie z nawiazka! Zaburzajac chronologie wyprawy zabieram was na szlak kubanski sponsorowany przez haslo WODA.
Na stuprocentowe odhaczenie karaibskiego marzenia przyszlo mi czekac az na sam koniec wyprawy, kiedy wyruszylismy na polnocne wybrzeze Kuby. Przedtem jednak w drodze z Viñales do Cienfuegos (bardziej juz poludniowy srodek wyspy) zatrzymalismy sie na jednej z plaz na trasie. Okazala sie plaza dla Kubanczykow, nie turystow i szczerze mowiac niewiele sie roznila od naszej polskiej. Roznica byla jedna, za to zasadnicza – wejscie do wody nie wymagalo psychicznego przygotowania sie na szok termiczny. O samym Cienfuegos w poscie nastepnym, bo dzis wazniejszy jest niespodziewany benefit wyprawy z Ania i Wojtkiem poza miasto dnia nastepnego.
Christel jako prawdziwa Francuska z latynowskim podejsciem czasu, nie spieszyla sie za bardzo porankami:) Taki jej urok 😉 Ja tez do skowronkow nie naleze, ale podrozowanie mobilizuje mnie jakos szczegolnie i jestem w stanie podniesc sie o niebotycznych wrecz porach. To drugi, i jedyny po radiu, powod, ktory jest mnie w stanie wyrwac z lozka przed 7 rano. Christel wiec zbierala sie do wyjscia, a my w miedzyczasie pojechalismy na plaze za miastem. Woda miala tu juz kolor turkusu, choc brzeg okazal sie skalisty. Tam nabylam pierwsze szlify mojej nowej pasji – snoreklingu. Ania i Wojtek wypozazeni w sprzet zasadzili ziarno wyzwania i dalam sie namowic. Zaznaczyc tu trzeba, ze ja nie umiem plywac… To brak, ktory planuje naprawic, bo poza zwyczajnym niedociagnieciem dziecinstwa jest to po prostu powod, przez ktory trace polowe frajdy. Jestem w stanie polozyc sie na wodzie, rzucic sie w fale i poplynac z jej sila i inne takie polsrodki, ale samodzielnie przeplyne ino kilka metrow. Zanurzyc sie wiec z cala glowa, oderwac stopy i wyplynac w morze bylo dla mnie sporym wyzwaniem. Bo wode szanuje.
Ania okazala sie byc cierpliwa nauczycielka i przezyla moje poczatkowe 'ale tylko tutaj, dalej nie plyne’ , kiedy stalam w wodzie jedynie po pas. (W tym sprzecie wszystkie odleglosci sa takie zaburzone!:) Wypracowalysmy jednak system i znaki podwodne i po chwili plywalam juz wsrod roslin i ryb. Woda okazala sie tak slona, ze unosila mnie sama, wystarczylo zamachac rekami. Dla wprawionego snorkelingowca niewiele bylo tam atrakcji, ot przeplynela jakas ryba, a tam widac malego koralowca, ale dla mnie otworzyl sie wtedy nowy swiat. Nigdy w tym swiecie nie bylam i nawet jesli stalam dopiero przy drzwiach frontowych, to juz po drugiej stronie:) Gdy przeplynely kolo mnie pierwsze ryby (trasparentne z niebieskimi zamazajkami) gdyby tylko mogla opadlaby mi szczeka. Poza tym – plywalam, i to byl jeden z najpiekniejszych momentow w moim zyciu. Od tamtej pory Ania dzielila sie ze mna swoim sprzetem na kazdej plazy, na co ochoczo przystawalam:)
Z Cienfuegos ruszylismy do oddalonego o jakas godzine Trinidadu, robiac przy tym poldniowa petle, zahaczajaca o doline Sierra del Escambray. Malownicze pejzaze owej, zaliczane sa do najbardziej dzikich na Kubie. Wszyscy mieslismy nosy przy szybach samochodu, ktory notabene mial ostry test wytrzymalosci. Waskie drogi okazaly sie bardzo strome, a nasz silnik nie nalezal do najsilniejszych. Poza tym poszarpane pobocza i wszechobecne dziury kilka razy przyprawily nas o powazny juz i uzasadniony strach, ze cos urwalismy, a kola najpewniej urwalo nam juz dawno. Wojtek prowadzil dzielnie, dlatego tez dotarlismy w koncu do El Nicho. Szukam odpowiedniego slowa i najblizej mu chyba do rezerwatu, z wodospadami i przepieknym widokiem na doline. W El Nicho… zaczelo ostro padac, tuz po tym jak zostawilismy samochod i zaczelismy wdrapywac sie na wzgorze. Ba, nadciagela burza i mieslismy szczescie mijac za chwile jedyna w tym miejscu mini knajpke, z dachem, ufff. Czekalismy z godzine, az minely pioruny, i postanowilismy nie dac sie deszczowi i wspinac sie dalej. Niedlugo potem zobaczylismy to:
Kilka minut dalej czekal na nas jeszcze jeden wodospad. I choc nadal padalo, tym razem nie udalo nam sie juz odmowic sobie kapieli. W sumie i tak bylismy mokrzy. Woda byl lodowata, i pamietam do dzis mine ptrzacego na nas tubylca, ktory zdaje sie dziwil sie jak mozemy bez mrugniecia okiem wchodzic i nie krzyczec. Weszla cala czworka, a potem dolaczyl obserwujacy nas z zaciekawieniem (a szczegolnie zdaje sie moja przebiala skore:) Buszmen, w ktorym wszystkie trzy (Wojtek zdaje sie nie:) zakochalysmy sie z miejsca:)
Buszmen skakal ze skaly na glowke, mowil do wody, biegal wokolo, i w ten oto dziki sposob towarzyszyl nam pozniej w drodze powrotnej. Wylanial sie co chwila, przecinajac nam droge, i biegl dalej. W miedzyczasie zdazyl zerwac 3 mariposas blancas, kubanskie kwiaty narodowe (bialy motyl), podbiec do nas i wreczyc kazdej po jednym. No uroczy dzikus:) Pomachal mi nawet, co bylo pierwsza oznaka komunikowania sie z ludzmi od momentu, kiedy go zobaczylismy, wtedy ja na migi spytalam czy moge pstryknac fote (skoro mowi do wody to aparat moze tez uzna za to czary hihi). Zgodzil sie. Tym sposobem prezentuje fote mojego niedoszlego meza-szamana, gdyby cholercia w Chile nie czekal na mnie C. ;)) Kwiat zasuszylam w przewodniku na stronie, w ktorym o nim pisali i moglam przyplacic to sporo kara pieniezna wracajac do Chile (surowe przepisy, zero roslin, pamietacie).
A teraz kropka nad i.
Po Cienfuegos, Trinidadzie i El Nicho ruszylismy na polnoc w kierunku rejonu Jardines de Rey. Ogrody Krola licza jakies 400 malutkich wysp, prawie wcale niezamieszkanych, ale dostac sie mozna tylko na dwie: Cayo Coco i Cayo Guilermo. Wygralo Coco. Na wyspe prowadzi usypana/zbudowana w oceanie droga (27km, czad!), potem mozna jezdzic wokol i zatrzymywac sie na wybranych plazach. Tych zupelnie dzikich, i tych z odrobina turystow.
Raj. Jasnozielona, czysciutka woda o temperaturze zupy, a piasek bialy i mialki jak maka. Z ta zupa to akurat przesada, bo kiedy woda zdaje sie byc cieplejsza od powietrza wejscie do oceanu wcale nie orzezwia. Wybaczam jednak ten malostkowy przeciez w Wasze -20 minus 'problem’ i rozmarzam sie wstretnie i oficjalnie – raj!
Z drugiej plazy wygonil nas deszcz, i glod ..:)
Na liscie zyczen odhaczam wiec: snorkeling, kapiel w wodospadzie i stuprocentowa karaibska plaze z woda jak zupa. Na koniec zobaczcie jeszcze kolor oceanu w Varadero, gdzie zajechalismy, by odstawic Anie i Wojtka i wsrod lez i zalu rozstania wrocic z Christel do Hawany. Ale zanim jeszcze o rozstaniach i powrotach, bedzie o Trinidadzie i o miescie bez swiatla. Jutro!